Choć czas po mszy krótki
i z dnia myśl radosna,
to pycha pogodę zmąciła.
I nie ma znaczenia,
czy inne zbyt piękne,
czy inni zbyt wdzięczni dla oczu.
Zasmuci Cię słabość tak nagle, tak mocno,
że nic już się ukryć nie uda.
I spali we wnętrzu ta myśl tak bolesna,
żeś miłość do wiatru wystawił.
Rozumiem już bardziej,
dlaczego Wincenty jak szmata chciał być traktowany.
Gdzie nie chcesz się zgodzić na swoją skończoność,
tam skończy się zdolność kochania.
I znów to pojmuję – jak dureń po szkodzie,
że słowa jak plewy są puste.
A wielkość miłości zaparciem się mierzy,
zachwytem innymi nie sobą.
Dorotko, Grzegorzu, Agnieszko, Wiktorze
i wy sprawcy zwykłej radości,
wybaczcie, żem sobie chciał wszystko przypisać,
a Was niczym gorszych pomniejszyć.
Niech piecze, niech pali,
niech złamie doszczętnie
tę pychę, co w sobie gustuje.
Dopiero gdy zechcę jak nawóz gnić w ziemi,
kwiat na mnie przepiękny wyrośnie.
Warszawa, noc 21.01.2003.