Są chwile, gdy słabość przemawia tak mocno,
że ciszy juz wcale nie słychać.
Drżę wtedy jak pies mokry z zimna,
bo krew puls wybija nieznany.

Myśl nielogiczna rozsądek omamia,
i plecie, że sił nie wystarczy.
Zakładam więc buty i pędzę na górę…
tam pewna ostoja przetrwania.

Gdzie niebo się z ziemią w uścisku splatają,
kolanom wytchnienia odmawiam.
Tam wraca znów cisza, znów cieplej na duszy,
i krwi puls znajomy i bliski.

Nim wrócę do swoich, by buty oczyścić
z pogoni za wiarą w nieznane,
zawieszam na gwoździach mą małą nadzieję,
że miłość nie może przemijać.

Tej, która spytała, czy nie mija.
Warszawa 29.01.2003.